środa, 30 października 2013

Jadąc do domu.

Ale jeszcze nie na dobre. Pomimo tego, że szokująca (pewnie jeszcze prze jakiś czas), to nie potrafię wyobrazić sobie zostawienia Rumunii, szczególnie biorąc pod uwagę dobrych przyjaciół, jakich już tutaj mam. Ale to prawda, że za kilka godzin wyruszam w dłuuuugą podróż do domu, na kilka dni, żeby odwiedzić wszystkich krewnych i znajomych królika i najeść się pierogów, które obiecała mi moja babcia. I przy okazji, kilka przedwyjazdowych przemyśleń. Wielu ludzi traktuje podróże jako dobrą okazję do zdobycia perspektywy do problemów i spraw, z którymi radzą sobie w swoim codziennym życiu. Moja podróż jest jeszcze lepszą do tego okazją, ponieważ pomału buduję sobie tutaj swoje nowe życie. Mogę więc zacząć od początku układać sobie wszystko, co w Polsce było jeszcze niepoukładane. Przy odrobinie odwagi przez te tygodnie udało mi się w końcu przyznać do tego, że nie jestem imprezową osobą, i - w co nie uwierzyłabym wcześniej, moja nie imprezowość została całkowicie zaakceptowana przez moich przyjaciół, stając się przy okazji dobrym powodem do żartów, a wiadomo, że żartów nigdy za wiele. Odwaga przydała mi się również w konfrontacjach z "szefową", czyli główną nauczycielką mojego przedszkola, kiedy musiałam przedyskutować z nią metody pracy z dziećmi, z którymi całkowicie się nie zgadzam. Bałam się strasznie, ale jednocześnie wiedziałam, że taka konfrontacja jest konieczna, jeśli mam pozostać w zgodzie ze sobą i - udało się! Metody zaczęły się zmieniać, a ja poczułam, że osiągnęłam coś nie tylko zawodowo, ale również osobiście, udowadniając sobie, że warto bronić swoich przekonać. Na razie to tyle - pakowanie czeka i pożegnanie z najlepszą współlokatorką na świecie. Wszystkim Wam, którzy to czytacie życzę więc dzisiaj dużo odwagi w byciu sobą i w walce o swoje przekonania! Dacie radę! :)

poniedziałek, 28 października 2013

Szok kulturowy.

Kiedy pierwszy raz o tym usłyszałam, wydawało mi się, że zupełnie mnie to nie dotyczy. "Szok kulturowy? Ale przecież ja już znam Rumunię i, co więcej, kocham ten kraj! W jaki więc sposób może mnie on zszokować?" Kilka tygodni temu byłyśmy (wszystkie wolontariuszki) na szkoleniu, o tym, jak ma wyglądać nasz EVS i czego możemy się spodziewać. Szok kulturowy był właśnie jedną z tych rzeczy i... chociaż w niego nie wierzyłam, to wczoraj, rozmawiając przed snem z moją współlokatorką, usłyszałam komentarz (po wypowiedzeniu zdania: to nie jest dokładnie to, czego się spodziewałam, myślałam, że Rumunia bardziej mnie zafascynuje): "Aha! Szok kulturowy" (tylko, oczywiście, po angielsku). Muszę się więc chyba przygotować na kilka zszokowanych tygodni, i wieczorów spędzanych z książką i kubkiem herbaty, bo jak na razie, to dla mnie najlepsze lekarstwo na wszelkie życiowe zawirowania. Mam nadzieję, że już niedługo Rumunia będzie dla mnie znowu najwspanialszym miejscem na świecie, i na pewno dam Wam o tym znać! :D 

czwartek, 24 października 2013

Wieczory z książką.

Jesień rozgaszcza się coraz bardziej w Rumunii, i chociaż dni są jeszcze ciepłe a ulice pełne kolorowych liści, to ostatnie kilka wieczorów z przyjemnością spędziłam pod ciepłym kocem z kubkiem kawy z mlekiem i książką. A raczej książkami - wynikiem sobotniego wieczornego spaceru w centrum miasta. Pierwsza z nich "What communism means to me" to zbiór prac konkursowych uczniów gimnazjów i liceów, którzy w 2007 roku pisali eseje na ten właśnie temat, próbując zrozumieć realia, w których żyli ich rodzice i dziadkowie, i które nadal wywierają wpływ na rumuńską rzeczywistość. Wyniki rozmów z członkami rodzin, mieszkańców wsi - ofiar kolektywizacji, przeszukiwania internetu śladami jednej z najgłośniejszych dyktatur w historii, pozwalają lepiej zrozumieć mieszkańców tego skomplikowanego kraju. A że książka jest w formie rumuńsko-angielskiej, to stanowi dobrą okazję do nauki, dla tych, którzy marzą o tym, żeby mówić wyjątkowym romańskim językiem, w którym wpływy słowiańskich sąsiadów widać na każdym kroku. Poza komunizmem jednak moje wieczory upłynęły w towarzystwie wierszy Ileana Mălăncioiu "My sister beyond". Powstały one pod wpływem doświadczeń poetki obserwującej swoją umierającą na raka siostrę. I chociaż smutek wyziera z każdej kartki, to mam ochotę czytać je jeszcze i jeszcze raz od nowa starając się pamiętać, że mimo wszystko są rzeczy w życiu, którymi można się cieszyć i trzeba to robić, bo każda chwila jest na wagę złota. I tego Wam dzisiaj życzę - złotych chwil w tej pięknej jesieni.

niedziela, 20 października 2013

Lekcja rumuńskiego.

... a właściwie, lekcja o rumuńskiej rzeczywistości... a jeszcze właściwiej o stereotypach. Kilka dni temu miałam okazję porozmawiać z rodowitym mieszkańcem Rumunii po... polsku! Po prawie dwóch miesiącach poza Polską miło było rozmawiać w MOIM języku idąc sobie po prostu ulicą albo siedząc w kawiarni. I chociaż bardzo się cieszyłam, że ktoś z dość daleka poświęcił dużo czasu, żeby nauczyć się wszystkich skomplikowanych zagadnień gramatycznych, to równocześnie było mi strasznie wstyd, kiedy słuchałam, jakie przygody spotkały Flaviu podczas pobytu w naszym pięknym kraju. Dlatego też postanowiłam sprostować kilka stereotypów o  Rumunach (od nazwy mieszkańców tego kraju zaczynając!), żeby kolejni podróżni z tych stron mieli trochę lepsze wspomnienia znad talerza z pierogami. Jeszcze zanim wyjechałam z Polski podążając za moją transylwańską przygodą, byłam świadoma kilku dziwnych wyobrażeń na temat części Europy, w której niedługo miałam się znaleźć, o kilku kolejnych dowiedziałam się już jednak od "miejscowych" rozbawionych lub rozzłoszczonych opiniami mieszkańców innych krajów na ich temat. Pierwszym takim stereotypem jest to, że Rumuni to Cyganie (jako, że w Polsce, dla wielu ludzi nie ma żadnej różnicy pomiędzy tymi dwoma grupami). Tymczasem Rumuni to po prostu nazwa mieszkańców Rumunii podczas gdy Cyganie (w poprawnej politycznie wersji nazywani Romami) to zupełnie odrębna etnicznie grupa, stanowiąca liczną mniejszość narodową w tym kraju. Wędrowni (chociaż od czasów komunizmu już bardziej osiedli) poszukiwacze przygód, ceniący ponad wszystko wolność i pielęgnujący swoje tradycje, wyruszyli setki lat temu z Indii, żeby od tej pory przemierzać świat. Język, którym się posługują, to więc nie rumuński (lub nie tylko rumuński, ale o tym za chwilę) lecz dialekt bengalskiego - jednego z oficjalnych współczesnych języków w Indiach. Przedstawiciele tej grupy posiadają więc nadal język swoich przodków, jednocześnie używając tego, którym posługują się mieszkańcy kraju, w którym wiodą oni swoje życie, lub w którym się urodzili. Często języki te mieszają się, a po kolejnych podróżach, wzbogacane zostają w jeszcze nowe słowa obcego pochodzenia. Wielu ludzi w Cyganach widzi tylko biedaków żebrzących na dworcu. Nie zdają sobie oni jednak sprawy z tego, że ci biedacy są posiadaczami kultury znacznie bogatszej niż wiele zachodnich społeczeństw upodabniających się do siebie coraz bardziej w czasach globalizacji. Kolejnym pytaniem, z którym zmierzyć się musiał mój rumuński kolega w Polsce było... "jak tam u was jest po wojnie?" - tylko, jakiej wojnie? Najwidoczniej tej w byłej Jugosławii, ale na ten problem odpowiedzią będzie tylko kilka lekcji historii. Poza tym oczywiście Rumuni kradną (albo Cyganie, jeśli obie grupy to ci sami ludzie), ale czy o Polakach nie mówi się tego samego? W dodatku na ulicach można codziennie obserwować wiele par bezustannie przytulających się i całujących. Nie zdziwcie się też, jeśli podczas rozmowy z mieszkańcem Rumunii będziecie ciągle dotykani bo... to po prostu naród, który lubi dotykać innych i być przez nich dotykanym. A jeśli wybieracie się do rumuńskiego domu w odwiedziny, lepiej idźcie bardzo głodni. Odmówienie poczęstunku wpędzi gospodarzy w wielkie zakłopotanie (chociaż jeśli odmówicie, nie będziecie namawiani - Rumuni to szczerzy ludzie, więc bez ogródek mówią to, co myślą. Nie ma więc między nimi miejsca na fałszywą skromność i grzeczne odmawianie, kiedy tak naprawdę chcemy poprosić o dokładkę). Zostaniecie ugoszczeni prawdopodobnie cujką, czyli miejscową śliwowicą - bardzo mocną, więc na to też musicie być przygotowani. Wegetarianie powinni trzymać się z daleka rumuńskich kolacji, ponieważ głównym składnikiem większości dań jest mięso i to niestety - wieprzowina (jako wielka fanka świń i to tych cieszących się życiem, a nie podawanych na talerzu, ze smutkiem stwierdzam, że podczas mojej pracy tutaj, jem wieprzowinę prawie codziennie). Jak na jedną lekcję rumuńskiego, to chyba wystarczająco wiele informacji. Uczcie się więc pilnie! A jeśli spotkacie w Polsce Rumunów, to przywitajcie ich ciepłym uściskiem, tak na początek, żeby polsko-rumuńskie przyjaźnie miały szansę obalać stereotypy jedne po drugich, bo po co nam są te stereotypy tak naprawdę potrzebne?

niedziela, 13 października 2013

Prawdziwy, kolorowy, rumuński pchli targ.


Wczoraj, razem z moją niemiecką koleżanką i rumuńsko-węgierskim kolegą (czyli prawdziwym mieszkańcem Transylwanii) wybraliśmy się na największy w Rumunii pchli targ, który raz do roku daje szansę mieszkańcom kraju i obcokrajowcom, ciekawym nowych wrażeń, na poszukiwanie skarbów wśród stert używanych rzeczy i ręcznie wykonywanych małych dzieł sztuki. Jedna z wiosek 70 km od Cluj, zamienia się na kilka dni w wielką świątynię konsumpcjonizmu. Kolejka do wjazdu do niej ciągnie się już kilka kilometrów przed tabliczką z nazwą miejscowości, a swój samochód zaparkować można, za symboliczne 5 Lei, w ogródkach mieszkańców, którzy wykorzystują tą okazję dla wzbogacenia swojego domowego budżetu. Samochody stoją więc na trawnikach pomiędzy biegającymi wolno kurczakami lub wśród zaskoczonych tą zmianą scenerii krowami czekającymi na wieczorne dojenie. W tym czasie przyjezdni mogą spokojnie dać porwać się wirowi kolorowych spódnic noszonych odświętnie przez Cyganki, nacieszyć oczy tradycyjnymi strojami Rumunek, poskakać do rumuńskich przebojów disco, spróbować kiełbasek, na które pewnie zostały przerobione niedawno jeszcze mieszkające w okolicy świnie i poćwiczyć targowanie, bo taki jest tutaj zwyczaj Pociąg (tak właśnie! bo targ rozstawiony jest nie tylko przy drodze, ale również po obu stronach działającej linii kolejowej), odjeżdża kilka razy z miejsc, wiadomych tylko miejscowym, bo nawet prowizorycznej budki tutaj brak. Błotniste drogi prowadzą zakrętami pomiędzy stoiskami ze wszystkim, co tylko można sobie wyobrazić. Garnki, szczeniaki i baranie czapki, stare pocztówki, książki, ubrania z innej epoki i równie stare żelazka, tradycyjne słodycze i pieczone kasztany kuszą przechodniów torujących sobie drogę na ścieżce, prowadzącej do lasu – czyli targowej toalety.  Wśród wesołej od taniego piwa atmosfery cały dzień mija nie wiadomo kiedy. Powrót ze skarbami poupychanymi w torebkach i plecakach nie jest jednak wcale łatwy, bo kolejka, która wcześniej ciągnęła się przed wjazdem do miejscowości, teraz przeniosła się na wyjazd z niej. Warto jednak było przyjechać nawet tylko po to, żeby zobaczyć, jak żyje Rumunia z dala od wielkich miast.










piątek, 11 października 2013

Adam i Ewa.


Podczas przeczesywania zakurzonych półek jednego z antykwariatów, wpadłam na pomysł, żeby zamiast popularnych amerykańskich autorów (piszących popularne amerykańskie książki, które przyjemnie jest czytać, kiedy chce się odpocząć), poszukać autorów rumuńskich, tłumaczonych na angielski (mam nadzieję, że w pewnym momencie będę mogła ich czytać również po rumuńsku, ale do tego czasu zdana jestem na ich inne wersje językowe). W ten właśnie sposób, stałam się posiadaczką bajek, które rumuńskie dzieci po raz pierwszy mogły czytać 30 lat temu (bo właśnie z 1978 roku pochodzi mój egzemplarz książki) oraz Adama i Ewy, a dokładnie „Adam and Eve” Liviu Rebreanu.  I właśnie o tej książce chcę Wam opowiedzieć (ale nie bójcie się, nie zdradzę Wam za dużo, gdybyście również kiedyś trafili do transylwańskiego antykwariatu i postanowili przeczytać tą właśnie powieść). Rozważania nad wędrówką duszy przez stulecia, w poszukiwaniu tej drugiej, przeznaczonej jej od początku czasu, zdecydowanie nie kojarzą się z lekką lekturą do poduszki, ale za to mogą stać się tematem  długich rozmyślań i źródłem inspiracji dla poszukiwania innych książek (a wielu autorów rumuńskich zajmowało się mistycyzmem, chociaż jeśli chcecie się dowiedzieć, których, to jest to już Wasze zadanie domowe). Przez równie stare jak świat Indie, Mezopotamię, Starożytny Egipt, Rzym, Niemcy, Francję i Rumunię dusza kontynuuje swoje poszukiwania od początku czasu, żeby zakończyć  je w pełnym szczęściu, łącząc  się z tą, z którą kiedyś rozdzielił ją czas i przestrzeń. Przez kolejne życia, losy dwóch świadomości  łączą się i rozplatają, a jednak za każdym razem, czasem tylko na chwilę, udaje im się odnaleźć. I mogłoby się wydawać, że to nic specjalnego – to tak jak czytanie różnych wersji tego samego romansu, osadzonych w innych epokach historycznych. Jednak myśl, że gdzieś na początku, kiedy wszystko się zaczęło, nasze dusze były złączone z innymi, idealnie do nich pasującymi, jest bardzo miła. Możliwość tego, żeby spotkać w życiu właśnie tą idealnie pasującą osobę, wielką miłość, przeznaczenie (jeśli nawet to wszystko jest tylko wymysłem autora), może sprawić, że każdy dzień będzie nam się wydawał inny i bardziej obiecujący. I dlatego teraz, skoro jestem w Rumunii, skąd pochodzi autor książki (a może wiedział on coś więcej niż inni), uważnie rozglądam się na ulicach i w sklepach – nie chcę przegapić mojej wielkiej szansy.
 

środa, 9 października 2013

Tydzień w kilku słowach.

Przez kilka dni nie było wpisów, a to dlatego, że ostatni tydzień spędziłam w... zaśnieżonych Karpanatach! W miejscowości Predeal, niedaleko Brasov, a więc miasta, w którym znajduje się zamek Drakuli (naprawdę blisko do mrocznej kolacji, która posłużyła za motyw do założenia tego bloga) odbyło się szkolenie dla wolontariuszy, którzy w tym miesiącu przyjechali do Rumunii. Ponad 80 ludzi z różnych krajów przez 5 dni mieszkało pod dwoma (bo w dwóch hotelach) wspólnymi dachami, dzieląc się kurczakiem z ziemniakami (głównymi składnikami obiadów i kolacji), oraz doświadczeniami i planami. Wszystko kończyło się i tak wielką imprezą, ale to już nie moja część, bo niestety za dużymi imprezami nie przepadam (dlatego też sławne wampiry również wolę spotykać w pojedynkę). Te kilka dni posłużyło mi za inspirację do tego, żeby zdecydowanie robić to, o czym marzę. Niektórzy z ludzi, których poznałam w górach, po raz pierwszy w swoim życiu wyjechali za granicę. Część  (tak jak większość Niemców i Duńczyków) zdecydowali się na swój EVS (European Voluntary Service) zaraz po liceum - często, żeby odkryć, co chcą studiować. Inni chcieli doświadczyć czegoś nowego, szukali przygody, albo realizowali swoje wielkie marzenia. Zmęczeni pracą dla wielkich korporacji odkrywali, że w życiu nie chodzi wcale o zarabianie pieniędzy, pakowali więc plecaki i jechali do Rumunii. Innym ten kraj śnił się już od lat, ukazując się im po raz pierwszy w filmach rumuńskiego kina. Największym źródłem inspiracji był dla mnie jednak pewien Francuz, który przyjechał do tego  odległego kraju po to, aby integrować się z Cyganami. Kapelusz z pawim piórem, kolorowe koszule, szerokie spodnie, bose nogi i flet oraz ogromna energia, życzliwość i otwartość na innych i na świat, któremu zdecydowanie przydawał barw, to tylko kilka opisujących go elementów. I najważniejsze - odwaga do tego, żeby być tym, kim się chce. Postanowiłam, że czegokolwiek dowiem się o sobie podczas tego roku, będę pokazywać światu z odwagą! I Wam też jej życzę! :)