niedziela, 10 listopada 2013

Rumunia, podróże w poszukiwaniu diabła.

Odwiedziny w Berlinie skończyły się decyzją, żeby tu zostać. Nie bez żalu zostawiam moich węgiersko-rumuńskich i niemieckich przyjaciół poznanych tysiąc kilometrów stąd, ale mam nadzieję, że spotkamy się w Niemczech, bo taki mamy plan, a to dobre miejsce na spotkania. Skoro więc najbliższe miesiące spędzę pracując poza Rumunią, to jedynym sposobem na pozostanie w kontakcie z tym pięknym krajem będą dla mnie książki. I chociaż ja będę patrzeć na to skomplikowane państwo oczami innych, opisujących swoje wrażenia lub przekazujących wiedzę, na jego temat, a moje wrażenia z przeczytanych stron będą relacją z drugiej ręki, to myślę, że i tak będzie to już krok na przód w poznaniu tajemniczych i fascynujących miejsc i tradycji. Właśnie po raz kolejny skończyłam czytać "Rumunia, podróże w poszukiwaniu diabła" Michała Kruszony. Właściwie ta książka była jedną z pierwszych inspiracji dla odwiedzenia kraju Drakuli.  Opis kilkudziesięciu podróży, jakie odbył autor poszukując diabła na terenach, które od wieków są mu przypisywane, wciąga i nie pozwala odłożyć książki na bok nawet, jeśli ma się coś ważnego do zrobienia. Na kolejnych stronach zobaczyć możemy zdjęcia Rumunii takiej, jaką była dwadzieścia lat temu, odnaleźć historyczne fakty dotyczące jej historii i wiele dziwnych opisów zdarzeń, co do których nie można mieć pewności, czy na prawdę miały miejsce. Literacki obraz przygód osoby zakochanej w Rumunii, Rumunach, Cyganach, Karpatach i tajemnicach, nie zaspokaja czytelniczego głodu i czytając książkę po raz kolejny odkrywa się zawsze coś nowego. Polecam i mam nadzieję, że dla Was również będzie to kolejny powód do odwiedzenia tego kraju.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Obserwując szok kulturowy.

A może to wcale nie szok kulturowy? Ktoś kiedyś powiedział "Not everyone that wanders the world is lost" (Nie każdy kto przemierza świat, jest zagubiony). Ale może ja właśnie nie jestem tym wyjątkiem od reguły i jestem zwyczajnie zagubiona? Jeżdżę sobie po świecie, z nadzieją, że znajdę miejsce, które tak mnie zafascynuje, że będę chciała tam zostać. Jeśli jednak tym najlepszym miejscem jest właśnie mój kraj, może nawet moje miasto - Wrocław (które zdecydowanie na razie kocham najbardziej ze wszystkich miast świata,  nawet jeśli komuś taka miłość wydaje się śmieszna)? Dużo pytań jak na kilkudniowy pobyt w domu, gdzie wszystko jest bardziej znajome i oswojone niż w Rumunii. Chociaż więc spędziłam dopiero drugą noc w miejscu, w którym przespałam większą część nocy w moim życiu, to czas spędzany w Cluj z Hannah, w naszym małym pokoju na poddaszu, wydaje się bardzo odległy. Obserwuję więc dalej to, jak się czuję zmieniając kraje, przekraczając granice i śpiąc w różnych łóżkach lub na różnych podłogach. Nigdzie mi się nie spieszy, a takie obserwacje są bardzo ciekawe. Wszystkim tym, którzy chcą poznać samych siebie lepiej, polecam podróże nawet, jeśli czasem szokujące :)

sobota, 2 listopada 2013

Z powrotem w domu.


Może dwa miesiące z dala od domu to nie jest tak dużo, tym bardziej, jeśli dystans dzielący mnie od niego przez ten czas to tylko tysiąc kilometrów, ale jednak… Jednak ten 1000 kilometrów nie jest taki łatwy do pokonania a dwa miesiące, to najdłuższy czas, jaki kiedykolwiek przebywałam z dala od rodziny i przyjaciół. Cieszyłam się bardzo, kiedy w pewnym momencie, z okna samochodu, zobaczyłam polskie napisy na ulicach – znak, że dom zbliżał się coraz bardziej. Już od tygodnia przed wyjazdem nie mogłam się doczekać tej podróży, a mimo tego, żegnając się z Hannah i Tommy’m – moimi najlepszymi przyjaciółmi w Cluj było mi bardzo bardzo smutno – tak, jakbym w Rumunii miała już swój drugi, mały, często irytujący (z powodu projektu) dom, za którym z koeli teraz, tysiąc kilometrów dalej, muszę tęsknić. Podczas kilkunastu godzin podróży miałam mnóstwo czasu na przemyślenia wszelakie, jednak najwięcej miejsca (jeśli przemyślenia mogą się gdzieś pomieścić) zabrały mi te na temat podróży. Fakt, że jadąc w nowe miejsce, oswajając je i zdobywając przyjaciół, gdziekolwiek będę, zawsze towarzyszyć mi będzie tęsknota za tym kawałkiem świata, który zostawiłam, trochę mnie zasmucił. Oznacza on bowiem, że zawsze trzeba będzie za czymś i za kimś tęsknić. Pijąc kawę z ekspresu w Cluj, wspominać będę kawę po turecku, którą pachniały ulice Mostaru, jedząc placintę (którą kocham!) pamiętać będę smak burka, obrzucając się śnieżkami wspominać gorące chorwackie i albańskie plaże. Pocztówki i listy zmieniać będą adresatów. Z Rumunii będę pisać do Polski, Bośni i Herzegoviny i Armenii. Z Serbii napiszę do Rumunii. Z Bośni i Herzegoviny znowu do Polski i do Armenii. I zawsze, zawsze, radość z poznawania nowych miejsc będzie odrobinę przyćmiona przez tęsknotę. Jednocześnie zachwyca mnie to bogactwo doświadczeń, które dzięki tych słodko-gorzkich uczuciach pozwalają mi stawać się inną i, mam nadzieję, coraz lepszą osobą. Sieć przyjaciół, która pomału obejmuje całą Europę, a kiedyś może cały świat, daje mi też poczucie, że gdziekolwiek pojadę, będzie tam ktoś, kto przywita mnie z radością i, kto będzie na mnie czekał. Dlatego też, godzę się na tęsknotę i smutek i oczekuję z niecierpliwością radości i poczucia przygody, kiedy z jednego miejsca podróżować będę w nowe. I Wam również tego życzę.

środa, 30 października 2013

Jadąc do domu.

Ale jeszcze nie na dobre. Pomimo tego, że szokująca (pewnie jeszcze prze jakiś czas), to nie potrafię wyobrazić sobie zostawienia Rumunii, szczególnie biorąc pod uwagę dobrych przyjaciół, jakich już tutaj mam. Ale to prawda, że za kilka godzin wyruszam w dłuuuugą podróż do domu, na kilka dni, żeby odwiedzić wszystkich krewnych i znajomych królika i najeść się pierogów, które obiecała mi moja babcia. I przy okazji, kilka przedwyjazdowych przemyśleń. Wielu ludzi traktuje podróże jako dobrą okazję do zdobycia perspektywy do problemów i spraw, z którymi radzą sobie w swoim codziennym życiu. Moja podróż jest jeszcze lepszą do tego okazją, ponieważ pomału buduję sobie tutaj swoje nowe życie. Mogę więc zacząć od początku układać sobie wszystko, co w Polsce było jeszcze niepoukładane. Przy odrobinie odwagi przez te tygodnie udało mi się w końcu przyznać do tego, że nie jestem imprezową osobą, i - w co nie uwierzyłabym wcześniej, moja nie imprezowość została całkowicie zaakceptowana przez moich przyjaciół, stając się przy okazji dobrym powodem do żartów, a wiadomo, że żartów nigdy za wiele. Odwaga przydała mi się również w konfrontacjach z "szefową", czyli główną nauczycielką mojego przedszkola, kiedy musiałam przedyskutować z nią metody pracy z dziećmi, z którymi całkowicie się nie zgadzam. Bałam się strasznie, ale jednocześnie wiedziałam, że taka konfrontacja jest konieczna, jeśli mam pozostać w zgodzie ze sobą i - udało się! Metody zaczęły się zmieniać, a ja poczułam, że osiągnęłam coś nie tylko zawodowo, ale również osobiście, udowadniając sobie, że warto bronić swoich przekonać. Na razie to tyle - pakowanie czeka i pożegnanie z najlepszą współlokatorką na świecie. Wszystkim Wam, którzy to czytacie życzę więc dzisiaj dużo odwagi w byciu sobą i w walce o swoje przekonania! Dacie radę! :)

poniedziałek, 28 października 2013

Szok kulturowy.

Kiedy pierwszy raz o tym usłyszałam, wydawało mi się, że zupełnie mnie to nie dotyczy. "Szok kulturowy? Ale przecież ja już znam Rumunię i, co więcej, kocham ten kraj! W jaki więc sposób może mnie on zszokować?" Kilka tygodni temu byłyśmy (wszystkie wolontariuszki) na szkoleniu, o tym, jak ma wyglądać nasz EVS i czego możemy się spodziewać. Szok kulturowy był właśnie jedną z tych rzeczy i... chociaż w niego nie wierzyłam, to wczoraj, rozmawiając przed snem z moją współlokatorką, usłyszałam komentarz (po wypowiedzeniu zdania: to nie jest dokładnie to, czego się spodziewałam, myślałam, że Rumunia bardziej mnie zafascynuje): "Aha! Szok kulturowy" (tylko, oczywiście, po angielsku). Muszę się więc chyba przygotować na kilka zszokowanych tygodni, i wieczorów spędzanych z książką i kubkiem herbaty, bo jak na razie, to dla mnie najlepsze lekarstwo na wszelkie życiowe zawirowania. Mam nadzieję, że już niedługo Rumunia będzie dla mnie znowu najwspanialszym miejscem na świecie, i na pewno dam Wam o tym znać! :D 

czwartek, 24 października 2013

Wieczory z książką.

Jesień rozgaszcza się coraz bardziej w Rumunii, i chociaż dni są jeszcze ciepłe a ulice pełne kolorowych liści, to ostatnie kilka wieczorów z przyjemnością spędziłam pod ciepłym kocem z kubkiem kawy z mlekiem i książką. A raczej książkami - wynikiem sobotniego wieczornego spaceru w centrum miasta. Pierwsza z nich "What communism means to me" to zbiór prac konkursowych uczniów gimnazjów i liceów, którzy w 2007 roku pisali eseje na ten właśnie temat, próbując zrozumieć realia, w których żyli ich rodzice i dziadkowie, i które nadal wywierają wpływ na rumuńską rzeczywistość. Wyniki rozmów z członkami rodzin, mieszkańców wsi - ofiar kolektywizacji, przeszukiwania internetu śladami jednej z najgłośniejszych dyktatur w historii, pozwalają lepiej zrozumieć mieszkańców tego skomplikowanego kraju. A że książka jest w formie rumuńsko-angielskiej, to stanowi dobrą okazję do nauki, dla tych, którzy marzą o tym, żeby mówić wyjątkowym romańskim językiem, w którym wpływy słowiańskich sąsiadów widać na każdym kroku. Poza komunizmem jednak moje wieczory upłynęły w towarzystwie wierszy Ileana Mălăncioiu "My sister beyond". Powstały one pod wpływem doświadczeń poetki obserwującej swoją umierającą na raka siostrę. I chociaż smutek wyziera z każdej kartki, to mam ochotę czytać je jeszcze i jeszcze raz od nowa starając się pamiętać, że mimo wszystko są rzeczy w życiu, którymi można się cieszyć i trzeba to robić, bo każda chwila jest na wagę złota. I tego Wam dzisiaj życzę - złotych chwil w tej pięknej jesieni.

niedziela, 20 października 2013

Lekcja rumuńskiego.

... a właściwie, lekcja o rumuńskiej rzeczywistości... a jeszcze właściwiej o stereotypach. Kilka dni temu miałam okazję porozmawiać z rodowitym mieszkańcem Rumunii po... polsku! Po prawie dwóch miesiącach poza Polską miło było rozmawiać w MOIM języku idąc sobie po prostu ulicą albo siedząc w kawiarni. I chociaż bardzo się cieszyłam, że ktoś z dość daleka poświęcił dużo czasu, żeby nauczyć się wszystkich skomplikowanych zagadnień gramatycznych, to równocześnie było mi strasznie wstyd, kiedy słuchałam, jakie przygody spotkały Flaviu podczas pobytu w naszym pięknym kraju. Dlatego też postanowiłam sprostować kilka stereotypów o  Rumunach (od nazwy mieszkańców tego kraju zaczynając!), żeby kolejni podróżni z tych stron mieli trochę lepsze wspomnienia znad talerza z pierogami. Jeszcze zanim wyjechałam z Polski podążając za moją transylwańską przygodą, byłam świadoma kilku dziwnych wyobrażeń na temat części Europy, w której niedługo miałam się znaleźć, o kilku kolejnych dowiedziałam się już jednak od "miejscowych" rozbawionych lub rozzłoszczonych opiniami mieszkańców innych krajów na ich temat. Pierwszym takim stereotypem jest to, że Rumuni to Cyganie (jako, że w Polsce, dla wielu ludzi nie ma żadnej różnicy pomiędzy tymi dwoma grupami). Tymczasem Rumuni to po prostu nazwa mieszkańców Rumunii podczas gdy Cyganie (w poprawnej politycznie wersji nazywani Romami) to zupełnie odrębna etnicznie grupa, stanowiąca liczną mniejszość narodową w tym kraju. Wędrowni (chociaż od czasów komunizmu już bardziej osiedli) poszukiwacze przygód, ceniący ponad wszystko wolność i pielęgnujący swoje tradycje, wyruszyli setki lat temu z Indii, żeby od tej pory przemierzać świat. Język, którym się posługują, to więc nie rumuński (lub nie tylko rumuński, ale o tym za chwilę) lecz dialekt bengalskiego - jednego z oficjalnych współczesnych języków w Indiach. Przedstawiciele tej grupy posiadają więc nadal język swoich przodków, jednocześnie używając tego, którym posługują się mieszkańcy kraju, w którym wiodą oni swoje życie, lub w którym się urodzili. Często języki te mieszają się, a po kolejnych podróżach, wzbogacane zostają w jeszcze nowe słowa obcego pochodzenia. Wielu ludzi w Cyganach widzi tylko biedaków żebrzących na dworcu. Nie zdają sobie oni jednak sprawy z tego, że ci biedacy są posiadaczami kultury znacznie bogatszej niż wiele zachodnich społeczeństw upodabniających się do siebie coraz bardziej w czasach globalizacji. Kolejnym pytaniem, z którym zmierzyć się musiał mój rumuński kolega w Polsce było... "jak tam u was jest po wojnie?" - tylko, jakiej wojnie? Najwidoczniej tej w byłej Jugosławii, ale na ten problem odpowiedzią będzie tylko kilka lekcji historii. Poza tym oczywiście Rumuni kradną (albo Cyganie, jeśli obie grupy to ci sami ludzie), ale czy o Polakach nie mówi się tego samego? W dodatku na ulicach można codziennie obserwować wiele par bezustannie przytulających się i całujących. Nie zdziwcie się też, jeśli podczas rozmowy z mieszkańcem Rumunii będziecie ciągle dotykani bo... to po prostu naród, który lubi dotykać innych i być przez nich dotykanym. A jeśli wybieracie się do rumuńskiego domu w odwiedziny, lepiej idźcie bardzo głodni. Odmówienie poczęstunku wpędzi gospodarzy w wielkie zakłopotanie (chociaż jeśli odmówicie, nie będziecie namawiani - Rumuni to szczerzy ludzie, więc bez ogródek mówią to, co myślą. Nie ma więc między nimi miejsca na fałszywą skromność i grzeczne odmawianie, kiedy tak naprawdę chcemy poprosić o dokładkę). Zostaniecie ugoszczeni prawdopodobnie cujką, czyli miejscową śliwowicą - bardzo mocną, więc na to też musicie być przygotowani. Wegetarianie powinni trzymać się z daleka rumuńskich kolacji, ponieważ głównym składnikiem większości dań jest mięso i to niestety - wieprzowina (jako wielka fanka świń i to tych cieszących się życiem, a nie podawanych na talerzu, ze smutkiem stwierdzam, że podczas mojej pracy tutaj, jem wieprzowinę prawie codziennie). Jak na jedną lekcję rumuńskiego, to chyba wystarczająco wiele informacji. Uczcie się więc pilnie! A jeśli spotkacie w Polsce Rumunów, to przywitajcie ich ciepłym uściskiem, tak na początek, żeby polsko-rumuńskie przyjaźnie miały szansę obalać stereotypy jedne po drugich, bo po co nam są te stereotypy tak naprawdę potrzebne?

niedziela, 13 października 2013

Prawdziwy, kolorowy, rumuński pchli targ.


Wczoraj, razem z moją niemiecką koleżanką i rumuńsko-węgierskim kolegą (czyli prawdziwym mieszkańcem Transylwanii) wybraliśmy się na największy w Rumunii pchli targ, który raz do roku daje szansę mieszkańcom kraju i obcokrajowcom, ciekawym nowych wrażeń, na poszukiwanie skarbów wśród stert używanych rzeczy i ręcznie wykonywanych małych dzieł sztuki. Jedna z wiosek 70 km od Cluj, zamienia się na kilka dni w wielką świątynię konsumpcjonizmu. Kolejka do wjazdu do niej ciągnie się już kilka kilometrów przed tabliczką z nazwą miejscowości, a swój samochód zaparkować można, za symboliczne 5 Lei, w ogródkach mieszkańców, którzy wykorzystują tą okazję dla wzbogacenia swojego domowego budżetu. Samochody stoją więc na trawnikach pomiędzy biegającymi wolno kurczakami lub wśród zaskoczonych tą zmianą scenerii krowami czekającymi na wieczorne dojenie. W tym czasie przyjezdni mogą spokojnie dać porwać się wirowi kolorowych spódnic noszonych odświętnie przez Cyganki, nacieszyć oczy tradycyjnymi strojami Rumunek, poskakać do rumuńskich przebojów disco, spróbować kiełbasek, na które pewnie zostały przerobione niedawno jeszcze mieszkające w okolicy świnie i poćwiczyć targowanie, bo taki jest tutaj zwyczaj Pociąg (tak właśnie! bo targ rozstawiony jest nie tylko przy drodze, ale również po obu stronach działającej linii kolejowej), odjeżdża kilka razy z miejsc, wiadomych tylko miejscowym, bo nawet prowizorycznej budki tutaj brak. Błotniste drogi prowadzą zakrętami pomiędzy stoiskami ze wszystkim, co tylko można sobie wyobrazić. Garnki, szczeniaki i baranie czapki, stare pocztówki, książki, ubrania z innej epoki i równie stare żelazka, tradycyjne słodycze i pieczone kasztany kuszą przechodniów torujących sobie drogę na ścieżce, prowadzącej do lasu – czyli targowej toalety.  Wśród wesołej od taniego piwa atmosfery cały dzień mija nie wiadomo kiedy. Powrót ze skarbami poupychanymi w torebkach i plecakach nie jest jednak wcale łatwy, bo kolejka, która wcześniej ciągnęła się przed wjazdem do miejscowości, teraz przeniosła się na wyjazd z niej. Warto jednak było przyjechać nawet tylko po to, żeby zobaczyć, jak żyje Rumunia z dala od wielkich miast.










piątek, 11 października 2013

Adam i Ewa.


Podczas przeczesywania zakurzonych półek jednego z antykwariatów, wpadłam na pomysł, żeby zamiast popularnych amerykańskich autorów (piszących popularne amerykańskie książki, które przyjemnie jest czytać, kiedy chce się odpocząć), poszukać autorów rumuńskich, tłumaczonych na angielski (mam nadzieję, że w pewnym momencie będę mogła ich czytać również po rumuńsku, ale do tego czasu zdana jestem na ich inne wersje językowe). W ten właśnie sposób, stałam się posiadaczką bajek, które rumuńskie dzieci po raz pierwszy mogły czytać 30 lat temu (bo właśnie z 1978 roku pochodzi mój egzemplarz książki) oraz Adama i Ewy, a dokładnie „Adam and Eve” Liviu Rebreanu.  I właśnie o tej książce chcę Wam opowiedzieć (ale nie bójcie się, nie zdradzę Wam za dużo, gdybyście również kiedyś trafili do transylwańskiego antykwariatu i postanowili przeczytać tą właśnie powieść). Rozważania nad wędrówką duszy przez stulecia, w poszukiwaniu tej drugiej, przeznaczonej jej od początku czasu, zdecydowanie nie kojarzą się z lekką lekturą do poduszki, ale za to mogą stać się tematem  długich rozmyślań i źródłem inspiracji dla poszukiwania innych książek (a wielu autorów rumuńskich zajmowało się mistycyzmem, chociaż jeśli chcecie się dowiedzieć, których, to jest to już Wasze zadanie domowe). Przez równie stare jak świat Indie, Mezopotamię, Starożytny Egipt, Rzym, Niemcy, Francję i Rumunię dusza kontynuuje swoje poszukiwania od początku czasu, żeby zakończyć  je w pełnym szczęściu, łącząc  się z tą, z którą kiedyś rozdzielił ją czas i przestrzeń. Przez kolejne życia, losy dwóch świadomości  łączą się i rozplatają, a jednak za każdym razem, czasem tylko na chwilę, udaje im się odnaleźć. I mogłoby się wydawać, że to nic specjalnego – to tak jak czytanie różnych wersji tego samego romansu, osadzonych w innych epokach historycznych. Jednak myśl, że gdzieś na początku, kiedy wszystko się zaczęło, nasze dusze były złączone z innymi, idealnie do nich pasującymi, jest bardzo miła. Możliwość tego, żeby spotkać w życiu właśnie tą idealnie pasującą osobę, wielką miłość, przeznaczenie (jeśli nawet to wszystko jest tylko wymysłem autora), może sprawić, że każdy dzień będzie nam się wydawał inny i bardziej obiecujący. I dlatego teraz, skoro jestem w Rumunii, skąd pochodzi autor książki (a może wiedział on coś więcej niż inni), uważnie rozglądam się na ulicach i w sklepach – nie chcę przegapić mojej wielkiej szansy.
 

środa, 9 października 2013

Tydzień w kilku słowach.

Przez kilka dni nie było wpisów, a to dlatego, że ostatni tydzień spędziłam w... zaśnieżonych Karpanatach! W miejscowości Predeal, niedaleko Brasov, a więc miasta, w którym znajduje się zamek Drakuli (naprawdę blisko do mrocznej kolacji, która posłużyła za motyw do założenia tego bloga) odbyło się szkolenie dla wolontariuszy, którzy w tym miesiącu przyjechali do Rumunii. Ponad 80 ludzi z różnych krajów przez 5 dni mieszkało pod dwoma (bo w dwóch hotelach) wspólnymi dachami, dzieląc się kurczakiem z ziemniakami (głównymi składnikami obiadów i kolacji), oraz doświadczeniami i planami. Wszystko kończyło się i tak wielką imprezą, ale to już nie moja część, bo niestety za dużymi imprezami nie przepadam (dlatego też sławne wampiry również wolę spotykać w pojedynkę). Te kilka dni posłużyło mi za inspirację do tego, żeby zdecydowanie robić to, o czym marzę. Niektórzy z ludzi, których poznałam w górach, po raz pierwszy w swoim życiu wyjechali za granicę. Część  (tak jak większość Niemców i Duńczyków) zdecydowali się na swój EVS (European Voluntary Service) zaraz po liceum - często, żeby odkryć, co chcą studiować. Inni chcieli doświadczyć czegoś nowego, szukali przygody, albo realizowali swoje wielkie marzenia. Zmęczeni pracą dla wielkich korporacji odkrywali, że w życiu nie chodzi wcale o zarabianie pieniędzy, pakowali więc plecaki i jechali do Rumunii. Innym ten kraj śnił się już od lat, ukazując się im po raz pierwszy w filmach rumuńskiego kina. Największym źródłem inspiracji był dla mnie jednak pewien Francuz, który przyjechał do tego  odległego kraju po to, aby integrować się z Cyganami. Kapelusz z pawim piórem, kolorowe koszule, szerokie spodnie, bose nogi i flet oraz ogromna energia, życzliwość i otwartość na innych i na świat, któremu zdecydowanie przydawał barw, to tylko kilka opisujących go elementów. I najważniejsze - odwaga do tego, żeby być tym, kim się chce. Postanowiłam, że czegokolwiek dowiem się o sobie podczas tego roku, będę pokazywać światu z odwagą! I Wam też jej życzę! :)

środa, 25 września 2013

Oswajamy się - ja Rumunię, a ona mnie.

Czasami, kiedy po raz kolejny już idę jedną z ulic Cluj, pomału rozpoznając miejsca, które mijam (orientacji w terenie niestety nie można się nauczyć), myślę sobie "Wow! Jestem w Rumunii!". Wyobrażałam sobie mój rok w Transylwanii prawie przez rok przed jego początkiem, a po miesiącu spędzonym w ojczyźnie Drakuli czuję się, jakbym tu mieszkała od zawsze. ...lub od bardzo dawna. Widocznie niektóre miejsca nie są tak trudne do oswojenia, a przyjaźnie może nawet łatwiejsze do zawarcia niż w tych, które dobrze się zna. Oswajam więc Rumunię kawałek po kawałku, i obserwuję... samą siebie. Tyle słyszałam o szoku kulturowym, który przychodzi, kiedy wygasa uczucie nowości i fascynacji poznawanym miejscem. Mam nadzieję, że ten kawałek świata nigdy nie przestanie mnie fascynować i, że uda mi się Was nim zainteresować, bo z Drakulą czy bez, zasługuje na to, by otworzyć na niego serce i pozwolić mu się oswoić. 

sobota, 21 września 2013

Przemyślenia przy pełni księżyca.

Nigdy nie lubiłam słuchać, kiedy ktoś mówił mi "Nie rób tego, nie jedź tam, przecież  tam jest niebezpiecznie" dodając różnorodne opisy miejsc, do których się wybierałam, zaczerpnięte z telewizji lub internetu. A ja zawsze wolałam sprawdzić osobiście. Przekonać się na własnej skórze jakich ludzi mogę spotkać i co przeżyć w tych zakątkach świata, które tak źle zostały odmalowane przez media. Dlatego uśmiechałam się grzecznie, słysząc kolejne zapewnienia o niebezpieczeństwach na mnie czyhających i mówiłam: zobaczymy. A później pakowałam plecak i ruszałam w podróż, żeby dotrzeć do miejsca, które z jakiegoś powodu znalazło sobie drogę do mojego serca. W ten właśnie sposób zakochałam się w górzystej Bośni i Hercegowinie, która nadal cierpi po niedawnej wojnie, ale równocześnie ma tak wiele do zaoferowania tym, którzy odważą się brać. Kosowo, uczące się dopiero niezależności, pokazało mi, że mając naprawdę niewiele, nadal można dzielić się z innymi. Albania zachwyciła mnie swoim pięknem, Serbia gościnnością a Rumunia... każdego dnia czymś nowym. W niedziele zazdroszczę kolorowych strojów Cygankom, które właśnie w ten dzień ubierają się najlepiej, jak potrafią. Wieczorami wracam do domu słabo oświetlonymi ulicami, a jeśli mam szczęście, na niebie jasno świeci księżyc. Idę więc przez miasto, po którym chodziło przede mną wiele pokoleń Rumunów, Węgrów, Cyganów, i wszelkich innych narodowości, które znajdowały tutaj swój dom, z powodu historycznego zagmatwania. Świadomość tego, że o tej późnej porze i przy świetle księżyca spaceruję po części świata, o której krąży tyle legend, sprawia mi tylko większą przyjemność. Próbuję nowych potraw, wypatruję bezpańskich psów i wstydzę strasznie, kiedy po raz kolejny próbuję mówić do stojącej przede mną kobiety w średnim wieku prostym angielskim. Kiedy uśmiecha się do mnie odpowiadając płynnie w tym języku wiem, że padłam ofiarą stereotypu i wcale nie jest łatwo z tym walczyć. Pewnie dużo jest jeszcze tych, które przez lata, całkowicie wbrew mojej woli zagościły w moich myślach. Od niedawna dopiero jestem świadoma tego, że Rumuni i Romowie (nazywani tak w politycznie poprawnej wersji, chociaż oni sami wolą określenie Cyganie) to dwie różne narodowości, a ci drudzy stanowią największą mniejszość etniczną w karpackim kraju, dodając mu barw i tajemniczości. Pozwalam więc torebce swobodnie zwisać z ramienia, upominając się w myślach, kiedy przyciskam ją do siebie zbyt mocno mijając grupę barwnie ubranych kobiet w długich, falbaniastych spódnicach. Podziwiam powozy konne, jeżdżące ulicami wśród samochodów, żałując mimo wszystko, że mój kraj pędzi autostradami w kierunku rozwoju. Uczę się codziennie czegoś nowego, pozbywam stereotypów i wymazuję to, co w przestrogach i zapewnieniach, niechciane, jednak zamieszkało na dnie moich myśli. A kiedy mijam staruszki sprzedające bukiety polnych kwiatów i ziół, mam zawsze ochotę kupić jeden. Jeśli będę kiedyś bogata, chociaż o tym nie marzę, to będę kupować kwiaty od wszystkich starszych pań mijanych na bezpiecznych i niebezpiecznych ulicach świata.

czwartek, 19 września 2013

Lekcje tanga po rumuńsku.

Kiedyś strasznie się bałam chodzić w różne miejsca sama... Na przykład nie wyobrażałam sobie zamówienia piwa i wypicia go samotnie przy stoliku w barze. Jeśli chodzi o kawiarnie, to sprawa miała się trochę lepiej, bo picie kawy bardzo często łączy się z czytaniem książki, a wtedy o takiej całkowitej samotności nie ma mowy. A zapisanie się na kurs tańca bez partnera? - Niemożliwe - aż do teraz. Okazuje się, że nowe miejsce, daleko od wszystkiego dobrze znanego i oswojonego, sprzyja odważnym decyzjom. Potrzeba odkrywania, zdobywania nowych doświadczeń i przełamywania swoich blokad mają jak największe szanse ujawnić się, kiedy znajdziemy się gdzieś, gdzie nigdy wcześniej nie byliśmy, całkowicie sami. I dlatego od kilku dni uczę się tanga... po rumuńsku. A przy okazji uczę się... rumuńskiego. Słucham instrukcji w tym tajemniczym jeszcze języku, a później tańczę do argentyńskiej muzyki, ciesząc się, że jestem w Rumunii i, że właśnie w tej chwili moje stopy wystukują rytm na jednym z jej parkietów. Pozdrawiam Was więc serdecznie z roztańczonego Cluj i życzę odwagi w przełamywaniu waszych barier gdziekolwiek jesteście! :)

środa, 18 września 2013

Rumunia w kilku kwiatach.

Dzisiaj podczas poszukiwania kwiaciarni trafiłam na... kwiatowy bazar. Staruszki z chustkami zawiązanymi na głowach, długich spódnicach i wełnianych kamizelkach sprzedawały bukiety zrobione z tego, co prawdopodobnie rosło w ich ogródkach i na pobliskich polach. Nie mogłam oderwać oczu od ziół wplecionych wymyślnie a zarazem swojsko pomiędzy tradycyjne kwiaty, takie jak róże czy słoneczniki. Niewiele do tej pory było momentów, w których zobaczyłam Rumunię taką, jaką sobie wyobrażałam - nadal bliską natury i tradycji, lub takich, w których po prostu by mnie ona oczarowała. Kilka minut na kwiatowym bazarze, kiedy starsza pani podawała mi bukiet ze słoneczników i małych żółtych kwiatków, których moja babcia dodawała kiedyś do jedzenia dla kurcząt, pozwoliły mi poczuć się jak odkrywca. Może jednak to wcale nie ja odkrywałam Rumunię, a ona sama zdecydowała się, żeby mi siebie pokazać w tej właśnie postaci? Mam nadzieję, że częściej będzie miała na to odwagę. Na razie lato zapachniało w moich myślach, w powietrzu jesień, a w moim sercu... zachwyt i tylko i aż tyle.

wtorek, 17 września 2013

Wieża Babel w rumuńskiej wersji.


Cluj-Napoca ma już swoją Wieżę Babel (Tower of Babel)! Nie chodzi tu jednak wcale o to, że osoby mówiące po rumuńsku i węgiersku nie mogą się ze sobą porozumieć, bo w Transylwanii przecież bardzo dobrze im to wychodzi.  Nie jest to też ostrzeżenie dla obcokrajowców, którzy pragną się w tym mieście posługiwać językiem angielskim, bo… szczególnie wśród młodych ludzi trudno spotkać kogoś, kto by go nie znał. Wieża Babel… przeniesiona z Wrocławia (w którym oryginalnie projekt się rozpoczął) to cotygodniowe spotkania w przyjaznej atmosferze nad filiżanką kawy lub kuflem piwa, podczas których dyskutuje się na wszelkie możliwe tematy, opowiada kawały, prosi o rady, lub po prostu przysłuchuje rozmowom innym wymyślając swoje własne rozwiązania dla problemów współczesnego świata. Jednym słowem całkowite zamieszanie, miszmasz nie do opisania, czas na zawieranie nowych przyjaźni, realizowanie wspólnych pomysłów i dzielenie się życiowym doświadczeniem. A to wszystko… we wszelkich językach znanych przez osoby biorące udział w spotkaniach. We Wrocławiu gromadzą one za każdym razem kilkudziesięciu ludzi (za co podziwiam ich organizatora) i usłyszeć na nich można mowę z różnych stron świata. Rumuńska Wieża Babel, której drugie spotkanie odbyło się dzisiaj, liczy na razie po kilkanaście osób za każdym (z dwóch) razem, a jej głównym językiem jest angielski. Mam jednak nadzieję, że będzie rosła w kolejnych uczestników, różne języki, siłę, potencjał i poczucie humoru, bo ono najbardziej nam się przyda w długie jesienne i zimowe wieczory. Jeśli będziecie przejeżdżać przez Cluj, zapraszam w każdy wtorek o 18:30 do restauracji Havana! J

poniedziałek, 16 września 2013

Rosia Montana złoty znak zapytania.

Jak widać złoto ma magiczną moc zmieniania ludzi... I chociaż wiadomo to od dawna, to jednak z takim samym żalem i niesmakiem patrzeć trzeba na tych, którzy w pogoni za pieniędzmi gotowi są sprzedawać swój kraj i siebie samych. Cieszyłam się bardzo po przeczytaniu wiadomości (którą też tutaj umieściłam), że decyzja w sprawie kopalni złota w Rosia Montana zapadła i, że Rumunii nadal będą mogli w tym miejscu cieszyć się pięknem natury i wieść swoje życie w sposób nie podporządkowany zachłannym korporacjom. Dlatego też bardzo zdziwiłam się podczas wczorajszego spaceru po centrum, kiedy to nagle wpadłam w sam środek ogromnej demonstracji przeciwko... kopalni złota, zniszczeniu czterech gór, przesiedleniu 2000 mieszkańców, zbiornikowi roztworu cyjanków, wykorzystywaniu Rumunii przez tak zwany Zachód. Ponieważ nadal mój rumuński znajduje się na niskim poziomie, miałam nadzieję, że być może nie jest to protest ale sposób na wyrażenie radości z osiągniętego celu. Tej jednak zostałam szybko pozbawiona przez koleżankę Rumunkę, która wyjaśniła mi, że nie ma sensu wierzyć w to, co pokazywane jest w telewizji i publikowane w internecie na temat transylwańskiego problemu. Politycy co chwilę zmieniają zdania, obiecują odrzucenie projektu tylko po to, żeby na następny dzień z tej obietnicy się wycofać. Najbardziej absurdalne w tym wszystkim jest to, że obecny premier kraju, wybrany został na swoją pozycję dzięki zapewnieniom składanym mieszkańcom Rumunii, jakoby nie dopuści do zniszczenia Rosia Montana. Protesty trwają więc w całym kraju a ja mogę tylko powiedzieć, że jednego Rumunom zazdroszczę - umiejętności zjednoczenia się w walce przeciwko temu, co uważają za niesprawiedliwe oraz wiary w to, że mogą coś zmienić.

niedziela, 15 września 2013

Dwie twarze Drakuli.


 

Kim dokładnie jest Drakula? To pytanie, jakie zadaję sobie od kilkunastu dni przemierzając ulice Cluj-Napoca w poszukiwaniu mrocznej postaci, która pomogłaby mi zrozumieć rumuńską historię i zechciała podzielić wiedzą zdobytą podczas kilku wieków życia pod osłoną nocy. Jak jednak rozpoznać tę tajemniczą osobistość skoro… nie wiem na co zwrócić uwagę? Żeby ułatwić sobie zadanie, postanowiłam spędzić niedzielne popołudnie przeszukując książki i internet, aby dowiedzieć się więcej o życiu i dziejach sławnego wampira. Godziny spędzone przed komputerem dodały jednak tylko wątpliwości do tego, co powinnam myśleć na jego temat…

  Wład Palownik (Vlad Țepeș) zwany Drakulą (Vlad Drăculea) czyli Diabłem był z całą pewnością postacią historyczną  - hospodarem wołoskim (czyli władcą Wołoszczyzny), sprawującym swoje rządy w latach, 1448, 1456-1462, 1476. Przyszedł na świat w Sighișoarze w Transylwanii, a drugi ze swoich przydomków odziedziczył po ojcu (członku chrześcijańskiego Zakonu Smoka walczącego z rosnącym w potęgę Imperium Otomańskim)  nazywanym Władem II Diabłem (od słowa Draco – Smok, przekształconego w Dracul – Diabeł). Historia pierwszego z jego przydomków jest jednak dużo ciekawsza i… bardziej przerażająca.

W młodym wieku przyszły Wład Palownik spędził, jako zakładnik, w Turcji siedem lat. Po śmierci jego ojca Włada Diabła, został przez sułtana tureckiego osadzony na tronie wołoskim. Pierwszy okres jego panowania nie trwał zbyt długo, a to za sprawą niechętnych mu Węgier, przed którymi zmuszony był uciekać. W historii jednak sprzymierzeńcy i wrogowie często zamieniają się rolami, więc ponowną szansę na objęcie rządów Drakula zawdzięczał… Węgrom właśnie. Lawirując pomiędzy nimi a Turcją, walczył z jednymi, by później knuć przeciwko drugim. Sławę zdobył odwagą i umiejętnościami planowania kolejnych posunięć, jednak tym, co stworzyło jego legendę było okrucieństwo. Swój przydomek zawdzięcza sposobowi w jaki rozprawiał się z wrogami, wbijając ich na pale, przez co umierali długo i w wielkich męczarniach. Nienawiść, którą skupił na sobie przez lata krwawych rządów, znalazła jednak w końcu swoje ujście. Pozbawione głowy ciało zamordowanego w 1476 roku władcy  złożone zostało w monasterze Snagov położonym na wyspie na jeziorze.

Trudno powiedzieć z całą pewnością, czy wszystkie historie opisujące okrucieństwa, których dopuścił się Wład Palownik, rzeczywiście miały miejsce. Jako władca broniący interesów jednych kosztem drugich, przysporzył on sobie wielu wrogów, którzy próbując odwdzięczyć się za niesprawiedliwość, której doświadczali, szerzyli plotki na jego temat. Pogłoski i wierzenia przerażonej ludności znalazły swoje odbicie w pamfletach rozsiewających złą sławę okrutnego, jak się z nich można było dowiedzieć, krwiopijcy. Utwory te rozprzestrzeniały się po Europie już od XV wieku. Czy było w nich jednak ziarenko prawdy?  

Bram Stoker, XIX-wieczny pisarz, stworzył swojego Drakulę inspirując się historią wołoskiego władcy oraz studiując historię Transylwanii. Wydobytej z odległych wieków postaci nadał intrygujący wygląd i cechy dystyngowanego arystokraty żyjącego w zaniedbanym, starym zamku i budzącym przerażenie wśród miejscowych. Hrabia Dracula miał spędzać dnie leżąc w trumnie, chroniącej go przed światłem słonecznym, a nocami wymykać się w poszukiwaniu kolejnych ofiar, których krwią się żywił. Odznaczał się ogromną wiedzą, zapewne zgromadzoną na przestrzeni stuleci, okazując szczególne względy dla kultury angielskiej oraz planując przeprowadzkę do Londynu. Czy po Londynie, mogła jednak przyjść kolej na inne europejskie miasto? Może po latach zatęsknił on znowu za krajem swojego pochodzenia? Czy brytyjski autor mógł wiedzieć coś więcej na temat rzekomego życia wampirów? Coś, w co trudno by było uwierzyć, gdyby nie zostało opisane jako fikcja?

Niedzielne popołudnie zamienia się w wieczór – pora więc na kolejny spacer ulicami rumuńsko-węgierskiego miasta, które pomału przybiera jesienne kolory. Będę tym bardziej wytężać wzrok i słuch w poszukiwaniu czegoś niezwykłego, w co być może trudno od razu uwierzyć, w świecie, który przyzwyczaił nas do wiary w naukowe fakty i historyczne daty. Mam nadzieję, że jeśli Drakula znów przemierza Transylwanię, to wyczuje, że jestem odpowiednią osobą, której może opowiedzieć swoją prawdziwą historię.

sobota, 14 września 2013

W cieniu Chuck'a Norris'a - podsumowanie drugiego tygodnia w Rumunii.

Drugi tydzień w Rumunii (a pierwszy pracowicie przepracowany wśród kilkulatków) zakończony! I chociaż po Drakuli na razie ani śladu, to uznaję go za udany (nad poszukiwaniami sławnego wampira popracuję w ciągu weekendu, który właśnie się zaczyna). Te kilka dni upłynęły nam (czterem wolontariuszkom pracującym razem w węgierskim przedszkolu) bardzo intensywnie wywołując uczucia takie jak radość i satysfakcja (w chwilach, kiedy jedno z dzieci przestawało płakać dzięki naszym usilnym staraniom, słysząc pierwsze angielskie słówka powtarzane spontanicznie przez czterolatków lub widząc uśmiech na twarzach maluchów, kiedy budziłyśmy je po popołudniowej drzemce), ale również irytacja i zwątpienie (w to, czy damy sobie radę, kiedy dzieci jednak nie przestawały płakać a podczas obiadu stanowczo odmawiały jedzenia). Dlatego też postanowiłam odrabiać codziennie zadanie domowe z cierpliwości i uczyć się patrzeć na zachowanie kilkulatków z większym zrozumieniem. Po ośmiu przepracowanych godzinach nie miałyśmy też już zwykle siły na zwiedzanie miasta, wyjścia do kawiarni i barów, lecz postanowiłyśmy zmobilizować wszystkie siły i jednak nie dopuścić do popadnięcia w wieczorne objadanie się ciastkami i oglądanie filmów. W końcu jesteśmy tu dopiero dwa tygodnie, a to oznacza, że wiele mamy do odkrycia w mieście, w którym być może po zmroku ulicami przechadzają się wampiry. Wczorajsza wyprawa pod osłoną nocy zaowocowała wizytą w barze Moustache, i wieczorem spędzonym w cieniu wąsów Chuck'a Norris'a spoglądającego na nas ze ściany. Jeśli odwiedzicie kiedyś Cluj, zdecydowanie zajrzyjcie do Moustache - Chuck już tam na Was czeka.
Nie tylko Chuck Norris może pochwalić się idealnie przyciętymi wąsami.
 

Złota historia Rumunii.

Złota, bo od złota się zaczyna i, jak na razie, na złocie kończy. Mogłaby to być ładna metafora lub znak dobrobytu i szczęścia, lecz symbol bogactwa nie przyniósł zbyt wiele radości mieszkańcom tego malowniczego kraju, szczególnie na przełomie XX i XXI wieku. To złoto było powodem, dla którego Rzymianie zapuścili się do Dacji i, w konsekwencji, dali początek narodowi rumuńskiemu 2000 lat temu. To również ten okres bytności mieszkańców cesarstwa na terenie dzisiejszej Transylwanii stanowi kartę przetargową w sporze pomiędzy Rumunami a Węgrami co do prawowitej przynależności regionu do jednego z dwóch krajów. Po wycofaniu się legionów rzymskich z tej części kraju, została ona, w IX wieku, skolonizowana przez przodków dzisiejszych Węgrów, którzy zamieszkiwali ją przez ponad tysiąc lat. Trudno więc powiedzieć, kto ma większe prawo do terytorium. Na razie jednak oba narody, bez względu na to czy tego chcą czy nie, współzamieszkują Trasnsylwanię dzieląc się nią mniej lub bardziej sprawiedliwie. Gdzieś w gąszczu tej historii zgubiło się jednak złoto, a to ono współcześnie wywołuje w Rumunii najsilniejsze emocje. Wszystko za sprawą rumuńsko-kanadyjskiej spółki, która postanowiła wydobywać je w miejscowości Rosia Montana. Nie byłoby w tym jeszcze nic strasznego gdyby nie plan, aby w tym miejscu wybudować największą w Europie odkrywkową kopalnię tego kruszcu (jedna z gór otaczających tę wieś kryje w sobie największe zasoby złota na kontynencie jak również dużą ilość innych cennych pierwiastków). Kopalnia oznaczałaby przesiedlenie ponad 2000 mieszkańców, zniszczenie czterech gór oraz zamienienie okolicznej miejscowości w zbiornik roztworu cyjanków służących do wypłukiwania cennego kruszcu. Rumunia na zawsze już pozbawiona zostałaby fragmentu pięknego krajobrazu. Nad krajem zawisłaby również wizja klęski ekologicznej podobnej do tej, która wydarzyła się w 2000 roku w Baia Mare. Roztwór cyjanku przedostał się wtedy do rzek powodując wyginięcie tysięcy ton ryb. Protesty i kampanie przeciwko realizacji projektu w Rosia Montana trwały od wielu lat, jednak szczególnie przybrały na sile w ostatnich tygodniach, kiedy to ważyły się losy zaakceptowania go przez rumuński rząd. Obecny prezydent kraju stanowczo popiera budowę kopalni i dlatego też, ostatnia nadzieja mieszkańców Rumunii leżała w odrzuceniu planu przez pozostałych polityków. Protesty, które skupiały się nie tylko na niszczeniu środowiska naturalnego i wizji katastrofy ekologicznej, lecz również przewidywały możliwe oszustwo ze strony spółki (jako że niewielki tylko procent wpływów z wydobytego złota zostałby w kraju, a renowacja terenu po zakończeniu prac mogłaby nie dojść do skutku) skłoniły rząd do odrzucenia projektu budowy kopalni. Wygląda na to, że nikt kosztem Rumunii zbyt szybko się nie wzbogaci, mieszkańcy Rosia Montana nadal będą mogli mieszkać w swoich domach, a góry nadal cieszyć oczy miejscowych i turystów. Miejmy tylko nadzieję, że nikt nie zmieni zdania, nawet jeśli określone zasoby złota zmieniłyby właściciela, aby to umożliwić.

A tymczasem w Rumunii...

 
… pada deszcz….. i gdyby nie stragany pełne arbuzów ułożonych w stosy na ulicy, kolorowych papryk sprzedawanych w ogromnych workach (tak jakby kupowanie ich na kilogramy nie miało wielkiego sensu), jaskrawożółta mamałyga na talerzu, kolorowe stroje Cyganek i barwne powozy konne wyrywające przechodniów z zamyślenia o każdej porze dnia, być może na te kilka dni niepogody kraj zamieniłby się w smutne, szare miejsce. Płaszcz przeciwdeszczowy jest jednak sposobem na to, żeby zamiast oglądać świat przez pryzmat ociekających strumieniami wody szyb - zanurzyć się w palecie wczesnojesiennych rumuńskich barw, nawdychać powietrza nie skażonego spalinami autostrad i zgubić się wśród starych domów, kabli zwisających ze słupów, wałęsających się psich band, spadających liści i zapachu kawy –  tym bardziej zachęcającego, że roznoszonego przez coraz chłodniejszy wiatr… Taka jest właśnie Rumunia dla mnie w tej chwili: spadająca deszczem na moją twarz, kusząca zapachami i niosąca obietnicę przygody (być może z Draculą w tle). I właśnie z tej Rumunii, późnym wieczorem, pozdrawiam Was serdecznie!

Czasami trudno znaleźć drogę wśród poplątania rumuńskich znaków.

"Dawne życie poszło w dal" - ale nie w Rumunii :D


 

Transylwania - rumuńskie wieczory po węgiersku.

Poszukiwania Draculi rozpoczęte! W pięknym rumuńskim Cluj-Napoca a węgierskim Kolozsvár na pewno natknę się na jego ślady – przez stulecia musiał pozostawić ich przecież sporo a ja postaram się być uważnym obserwatorem rumuńsko-węgierskiej rzeczywistości w mieście, które przez kilkanaście miesięcy będzie moim drugim domem. Dopiero po przyjeździe tutaj odkryłam, że chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z etnicznego i kulturowego zamieszania panującego w Transylwanii. Pierwszy przyjaciel jakiego tu zdobywam jest Węgrem urodzonym w Rumunii, a kiedy proszę go, żeby zabrał mnie do rumuńskiej restauracji, w której mogłabym zjeść moją ulubioną rumuńską mamaligę, zabiera mnie na jej wersję językową – puliszkę do baru węgierskiego. Przyjechałam tu również po to, żeby w ramach wolontariatu europejskiego pracować w przedszkolu… węgierskim! I uczyć się tego właśnie języka chociaż większość mieszkańców regionu posługuje się zarówno nim jak i rumuńskim – bo tak jest po prostu łatwiej. I chociaż osoby, z którymi rozmawiałam twierdziły, że nie myślą już o historii (a o niej będzie dalej) rozróżniając Węgrów od Rumunów w tej części kraju, to często pomiędzy słowami można wyczytać żal jednych do drugich. O tym jak zróżnicowane kulturowo i językowo jest to miejsce świadczyć może fakt, że na uniwersytetach w Transylwanii można studiować wybierając jeden z tych dwóch języków a listy również dotrą do nadawcy jeśli zaadresowane będą w dwojaki sposób oraz to, że istnieją bary i restauracje węgierskie i rumuńskie – chociaż jeszcze nie nauczyłam się ich rozróżniać. Dracula na pewno pomoże mi zdobyć tę umiejętność tylko… gdzie go szukać? Książka Bram’a Stoker’a oraz historia Transylwanii naprowadzą mnie może na jego ślad. Tym czasem pora na kolację – mamałyga w moim polskim wykonaniu. Do zobaczenia jutro!
Mamaliga - zwyczaj każe, żeby jedząc ją pomyśleć życzenie :)
 

Zaproszenie na kolację

…lub na kilka kolacji… A jeśli nadal będziecie głodni… 11 miesięcy to co najmniej 330 wieczorów a tyle właśnie czasu zamierzam spędzić w Transylwanii – części Rumunii, z której pochodzi Drakula. Mam nadzieję, że uda mi się go spotkać (z całą pewnością będę próbować) i usiądziemy wspólnie przy stole żeby porozmawiać o tym, co się tu ostatnio działo i wypić kieliszek rumuńskiego wina. Przyłączycie się?